To nie jest zwykła wiosna. To wiosna w Piano!
Nikt nas nie uprzedził, że wybierając się do Włoch w drugim tygodniu kwietnia, zostaniemy pozbawieni możliwości narzekania np. na tłumy nad jeziorem Garda, brak wolnych stolików w restauracjach z najlepszym widokiem, czy miejsc na parkingach położonych przy największych atrakcjach. To prawdziwa afera na której istnienie posiadamy liczne dowody.

Passo del Tonale
Każdy nasz przyjazd do Casa il Tramonto ma swoje punkty stałe. Dotarcie na przełęcz, która zamyka dolinę Val di Sole na wysokości 1884 m n.p.m. musi być poprzedzone konsumpcją rogalika z kremem pistacjowym i espresso. Nie może być inaczej, skoro przy wjeździe do Pellizzano znajduje się „La Casa di Marzapane”, gdzie o twardych postanowieniach dotyczących diety, przypominamy sobie dopiero po wyjściu. Dalej rzecz staje się banalna. Jedziemy na przełęcz odpuszczając sobie wyścigi z kolejnym mijającym nas (na podwójnej ciągłej) Fiatem Panda 4×4 z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku.
O tej prze roku parkingi są puste. Gwar jest tylko przy kilku autobusach, które dowiozły dzieci ze szkółek narciarskich do dolnych stacji okolicznych kolejek. My wybraliśmy się na Passo Presena, gdzie gondola wjeżdża niemal na 3000 m n.p.m. Na górze sami narciarze w tym grupa freereder’ów, która szukała wrażeń poza ubitymi stokami. Zapewne zjechali do Val di Genova i dalej do Pinzolo.

Nad doliną Val di Sole dominują szczyty o wysokości powyżej 3000 m n.p.m. Koleje gondolowe na Passo Tonale oraz w Peyo pozwalają nam znacznie się do nich przybliżyć. Pamiętajmy, że przez większą część roku panują tam warunki zimowe. Ciepło ubrani możemy delektować się widokami, których długo nie da się zapomnieć.
Turystów górskich nie zauważyliśmy. Nie powinno być dla nikogo tajemnicą, że na takiej wysokości panuje zima i ten rodzaj aktywności wymaga stosownego ekwipunku, umiejętności posługiwania się nim a przede wszystkim wiedzy lawinowej. Profilaktycznie dostępne latem ścieżki na okoliczne wzniesienia – odgrodzono siatkami.
Doczekaliśmy godziny zamknięcia kolejki i po nasyceniu oczu nadzwyczajnymi panoramami, zjechaliśmy na dół. W drodze powrotnej pokręciliśmy się przy Forte Strino, potem obiad i jak zawsze spóźniliśmy się ze zrobieniem zakupów, bo sklepy są czynne tylko 20. Na szczęście nasz przyjaciel od 30 lat zabiera w każdą podróż większą ilość kabanosów, czekolady, wedlowskich Delicji i dropsy Halls. W sam raz, żeby z powodu tej kompozycji smakowej nie wypić za dużo wina.


Passo Grosté
Następnego dnia zagruntowani kabanosami z czekoladą pojechaliśmy w kierunku Madonna di Campiglio. Wolnych miejsc na parkingu przy dolnej stacji kolejki na Grosté było tyle, że zmieściłby się dwa składy towarowe z wagonami wypełnionymi suszonymi kiełbasami i tabliczkami słodyczy owiniętych srebrną folią. Niestety przy naszej aktualnej diecie inne skojarzenia nie przychodziły nam do głowy. Na szczęście to co było widać z okien wagonika, szybko oczyściło nam umysły. Widoki na Dolomiti di Brenta są tak wspaniałe, że nasze smartfony blokowały się przy seriach zapisywanych zdjęć.
W pewną konsternacje wprawiały nas głosy dochodzące z zewnątrz. Okazało się, że to sunący pod nami narciarze, a to coś sobie śpiewali, a to coś wykrzykiwali. Nic dziwnego. Zjazd z Grosté jest tak długi, że każdemu może się znudzić 😊
Na górze spotkał nas pewien zawód. Jesteśmy przyzwyczajeni do spacerów po okolicy, które wiodły nas coraz bliżej pięknej grani zaczynającej się od Cima Grosté. W sezonie narciarskim jest to bardzo utrudnione, bo praktycznie cały okoliczny teren jest przygotowany dla zjazdowców. Trudno. Trzeba było napić się piwa i popatrzeć na okolicę. Jak zawsze naszą szczególną uwagę przyciągały granie znajdujące się bezpośrednio nad Piano. Siedząc w apartamencie nie zdajemy sobie sprawy, że osada jest położona na zboczu góry wyższej od naszych Rysów.



Jezioro Garda – Malcesine
Postanowiliśmy sprawdzić, w którym miejscu zachodzi słońce nad Gardą. Tu nie było zaskoczenia. Słońce zaszło na zachodzie. Zanim jednak do tego doszło doznaliśmy szoku związanego z parkowaniem. To niewiarygodne, ale zaparkowaliśmy w samym centrum! Właściwie to zaparkowaliśmy ze 3 razy, bo postanowiliśmy powybrzydzać i znaleźć miejsce, gdzie z każdej strony będą przynajmniej po 2 wolne miejsca. To tak na wszelki wypadek, gdyby musiał tu stanąć TIR wypełniony Delicjami z Wedla😊

Bawiąc się zasięgiem pilota udaliśmy się na zamek. Trzeba przyznać, że chodzenie po nim o zachodzie słońca jest niezwykle przyjemne. Szczególnie wtedy, kiedy temperatura jest poniżej 40 a nawet 30 stopni. Dziwne myśli przychodzą do głowy, kiedy wspinasz się na wieżę zamku i nie musisz nikogo przepuszczać i czekać na swoją kolej przedarcia się na platformę widokową. Sam widok – nie ma sobie równych, chociaż… gdybyśmy przyjechali wcześniej to wjechalibyśmy kolejką na Monte Baldo. Póki co najlepszy widok jest z zamku i basta 😊 Malcesine jest jak definicja miasteczka w południowym Tyrolu. Wczesnośredniowieczne domy, wąziutkie uliczki i sklepiki z ofertą wychodzącą wprost pod nogi przechodniów. Snuliśmy się po nich w nadziei na chwilowe zagubienia kolegi wraz z jego „cudowną” dietą kabanosową. Aby tylko do czekać do 18:30 i wtedy jakoś to będzie. Na wszelki wypadek przygotowaliśmy się do szturmu ok godz. 18. Wiadomo nie mamy rezerwacji i trzeba będzie się bić o stolik w knajpkach przy porcie. I znowu niespodzianka. Nasze doświadczenie kolejkowe ze stanu wojennego na nic się nie przydało. Mogliśmy wybrać sobie nie tylko stolik, ale i cały rząd. Siedząc w wygodnych krzesłach i testując kolejne warianty bruschetty, makaronów i czegoś co swojej nazwy nie pozwoliło nam zapamiętać, doczekaliśmy widoku księżyca. Jasnym się stało, że po raz kolejny nie zdążymy zrobić zakupów i śniadanie będzie tradycyjnie polskie. Całe szczęście, że delicje mają też część nieoblaną czekoladą.


Mezzocorna
Skoro tak dobrze szło nam odwiedzanie najbardziej znanych miejsc i ludzi było tam na lekarstwo, to postanowiliśmy dalej iść w tym kierunku i zobaczyć, jak obciążony jest skywalk i most wiszący w Mezzocoronie. Zanim jednak tam wyruszyliśmy konieczne było poskromienie głodu. Wybraliśmy wariant bezpieczny czyli „La Casa di Marzapane” w Pelizzano. Było to co prawda kierunek odwrotny do zamierzonego, ale z gwarancją że nie uświadczymy tam żywności zapakowanej w znane nam od wielu dni opakowania. I to był czas przełomu. Postanowiliśmy się zawziąć i zdążyć z zakupami przed zamknięciem sklepów w Malé.
W Mezzocoronie sytuacja także dziwna. Trzeba czekać 15 minut na przejazd kolejką. Powód oczekiwania był taki, że wagonik jadący z góry, musiał wypełnić się chętnymi na jazdę w dół. Brak chętnych wydłużył czas naszego oczekiwania. Dalej kontynuacja niespodzianek. Pusto na platformie widokowej i pusto na moście wiszącym. W restauracji, którą pamiętamy z pysznych dań, zajętych było raptem kilka stolików. Makłowicz mógłby tam nakręcić reklamę i nikt podczas jej kręcenia, nie wytrąciłby mu telefonu z ręki.

Po zjechaniu na dół i przejściu kilkuset metrów w końcu zauważyliśmy jakąś kolejkę. Wylewała się przez drzwi jakiegoś lokalu. Tego jeszcze nie grali.
Co się stało, że nagle pojawił się taki tłumek? Napisy na lokalu są lekko przytarte. Trzeba założyć okulary (zimą mogą być gogle), aby upewnić się, że to „Gelateria Pingu” a jej klienci kupują lody na kilogramy. Po ich spróbowaniu przestaliśmy się dziwić ludziom stojącym w tej kolejce. Warto odwiedzić i spróbować trochę tego i tamtego. Lemoniada (cytroneta ?) w butelkach też niczego sobie. Byliśmy tak najedzeni, że odpuściliśmy sobie obiad. Dzięki temu w końcu zdążyliśmy do supermerkato w Malé. Mieliśmy nawet 15 min zapasu.

Cortina d’Ampezzo
W związku z dokonanymi poprzedniego dnia zakupami, odebraliśmy naszemu koledze możliwość szantażowania nas zawartością jego plecaka. Mieliśmy sery, masło, pomidory, mortadelę i inne cudowności, co oznaczało, że czas wracać do domu. Śniadanie wprawiło nas w tak dobry nastrój, że postanowiliśmy nieco nadłożyć drogi i udać się w kierunku Cortiny. Za najważniejszy cel uznaliśmy bardzo popularną grań Tre Cime de Lavaredo. Mimo soboty i pięknej pogody ruch na drogach był niewielki. Smartfony podczas postojów na punktach widokowych znowu się zagotowały. Po wielu takich postojach w końcu dotarliśmy na parking przy Lago di Misurina. Nasz niepokój wywołał fakt, że dalej droga pokryta jest śniegiem. Okazało się, że przejazd na przełęcz Forcella Longeres i gigantyczny parking, który się tam znajduje, są zamknięte. Po prostu jest zima i musi być śnieg. Potrzebowalibyśmy minimum 5 h, aby dojść do schroniska szlakiem i a następnie wrócić. Niestety tyle czasu nie mieliśmy. Zostało nam zjeść obiad w pięknych okolicznościach przyrody i przez Brennero wrócić do Polski.



Zgadnijcie co jedliśmy w drodze powrotnej? 😊
Autorem zdjęć jest artysta – Roberto Pannini