Image Alt

Blog

Sardagna, czyli wagonikiem nad Trento

Z Trento mieliśmy problem. Nie był on rangi tych, jaki mieli astronauci w Apollo 13, ale jednak był. W skrócie polegał on na tym, że systematycznie nie docenialiśmy walorów tej miejscowości. Traktowaliśmy to miasto po macoszemu. Jako czasową zapchajdziurę na wypadek pogorszenia się pogody w innych, ciekawszych, jak nam się wydawało – okolicach Piano.

Tak było, ale już nie jest. Dzisiaj uważamy, że Trento to nie tylko punkt przesiadkowy do Werony, Wenecji czy Bolzano, ale przede wszystkim perła renesansowej architektury i siedziba muzeów z niezwykle atrakcyjnymi zasobami. Jeśli dodamy do tego walory wycieczki, której opis znajdziecie poniżej, to oczywisty staje się fakt, że stolica regionu autonomicznego Trydent – Górna Adyga (Trentino – Alto Adige), jest warta wielu dni zwiedzania.

Jadąc przez Włochy obserwujemy liczne budowle inżynierskie z niezliczoną liczbą tuneli na czele. Trudno przecenić ten inżynieryjny kunszt, dlatego jakaś tam kolejka gondolowa ze stacją początkową blisko centrum miasta, nikogo nie powinna dziwić. Zaskoczeniem nie może też być jakość panoramy z tarasów widokowych blisko górnej stacji tej kolejki. Rozłożyste Trento, góry bliższe i dalsze, mniej lub bardziej wcięte doliny i sama rzeka Adyga, która gdzieś za horyzontem uchodzi do Zatoki Weneckiej. Można spędzić sporo czasu na analizowaniu poszczególnych punktów krajobrazu w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Jednak to co widać przed naszymi oczami, odwraca uwagę od tego co jest za nami. Po kilku minutach pobytu na tarasach większość turystów udaje się z powrotem do stacji kolejki, pozostając w nieświadomości, jakie atrakcje kryje to, co było za ich plecami.

Sardagna to niewielka wieś położona 400 m powyżej Trento. Kolej gondolowa jest jedną z form komunikacji miejskiej z której mieszkańcy chętnie korzystają. Można tez skorzystać z autobusu, bo jak to we Włoszech, to że coś mieści się na zacnym wzniesieniu, nie oznacza, że nie prowadzą tam dobrej jakości drogi. Korzystają z tego także właściciele ciekawych pojazdów, którzy traktują tą trasę, jako przetarcie przed przejazdem przez Stelvio. Być może trafiliśmy na jakiś wyjątkowy dzień (wtorek), ale takich pojazdów minęło nas tego dnia kilkadziesiąt.

W tym wszystkim wieś wydaje się niebywale (jak na okolicę) spokojna. Samochody przemykają nieco z boku a przeciętni turyści kręcą się głównie w okolicach stacji kolejki. To był nasz dzień odpoczynku po górskiej eskapadzie. Nie gonił nas czas i postanowiliśmy przyjrzeć się bliżej okolicy. Na początek udaliśmy się do centrum wsi. Na początek i właściwie na koniec, bo po pierwsze okazało się, że trafiliśmy na bardzo klimatyczną knajpkę, a po drugie odkryliśmy, że wieś leży na jednym z filarów całkiem poważnego masywu górskiego z granią, w której wierzchołki wybijają się ponad 2000 m n.p.m. (najwyższa w okolicy Cima Palon mierzy 2098 m). Akurat tego dnia nasze nogi ogłosiły strajk w obawie przed pokonywaniem 1500 m różnicy wzniesień w jedną stronę, a my sami postanowiliśmy się do tego strajku przyłączyć.

W obawie, że nasze nogi szybko zrewidują swoją postawę, ogłoszą samokrytykę i zaczną nas nieść na wysokości w Polsce dostępne tylko w Tatrach, czym prędzej usiedliśmy przy stoliku Ristorante Osteria San Rocco. Ze zewnątrz knajpka nie wygląda jakoś nadzwyczajnie. Jest przy wąskiej ulicy, takiej na której dwa samochody się nie miną. Oczywiście lokalnej społeczności to nie przeszkadza. Podjeżdżają swoimi małolitrażowymi odrapanymi z każdej strony cudeńkami pod same stoliki. Od razu widać, że w godzinach południowych jest to punkt spotkań okolicznych ekip remontowo-budowlanych oraz właścicieli czworonogów wyprowadzających swoich pupilów na drugi tego dnia spacer. Mamy więc mieszaninę mody rodem z salonów odzieży roboczej, gustownych sukienek młodych dziewczyn, które wybrały opiekę nad psem zamiast szkoły i nie mniej gustownych pulowerów seniorów płci obojga. Wszyscy się znają, pozdrawiają, ściskają i przystępują do tego co Włosi lubią najbardziej, czuli do gestykulacji. Znając zaledwie kilka słów po Włosku możemy bez trudu zorientować się z jakimi ciężkimi problemami mierzą się mieszkańcy Sardagny. Czyjaś ulubiona drużyna przegrała mecz, komuś pies pogryzł już trzecią smycz, a jeszcze inny bywalec tego lokalu koniecznie musiał ogłosić, że dzisiaj nie chciało mu się golić. Omówienie tych ważkich problemów wymagało machania rękami godnego najbardziej wymagających trenerów personalnych na siłowni oraz co najmniej jednego kieliszka wina. W spożywaniu tego trunku absolutnie nie przeszkadza strój roboczy, ponieważ za krzesło może służyć schodek przed wejściem lub otwarta paka małego dostawczaka. Warto dodać to, że trudno nam było znaleźć klientów, którzy wybrali ten sam rodzaj alkoholu lub choćby identycznej wielkości kieliszek. Obowiązywał tak dalece posunięty indywidualizm, że my ze swoimi identycznymi szkłami, poczuliśmy się niczym ludzie całkowicie pozbawieni własnego zdania na dowolny temat.

W restauracyjce spędziliśmy może ze dwie godziny. Zjedliśmy coś bardzo pysznego. Lokalne wino też bardzo przypadło nam do gustu (z Piano do Trento przyjechaliśmy pociągiem), ale to czego nie zapomnimy, to atmosfera tego miejsca. Swobodna, radosna, życzliwa i niebywale wręcz nasycona autentycznością. Poza nami nie było tam innych „obcych”, ale absolutnie nie czuliśmy się tam obco. Jedynym obcym był tam angielski. Język angielski 😊Wiemy, że musimy tam wrócić. I do samej wsi i w te położone nad nią góry i do okolicznego kasztanowego lasu. Uśmiechamy się na samą myśl, że może się to stać całkiem niedługo.

Media