Image Alt

Blog

Dolomity Brenta – pieszo od Molveno

O Molveno słyszy się wtedy, kiedy pada pytanie o najpiękniej położone alpejskie jeziora. Istotnie jezioro robi wrażenie, ale tym razem nie był to cel naszej wycieczki. Chodziło o góry. Tylko o góry.

Odbywając wycieczkę w drugiej połowie września, trzeba wziąć pod uwagę, że w stosunku do czerwca ubywa nam kilka godzin dnia. W związku z tym z Piano wyjechaliśmy wcześnie, aby znaleźć się na parkingu w Molveno jeszcze przed wschodem słońca. Przy Via Nazionale znaleźliśmy miejski dwupoziomowy parking na którym miejsc było pod dostatkiem a jego cena była niższa niż 10 EUR za dobę. Dalej już na własnych nóżkach w kierunku oświetlonej pierwszymi promieniami słońca grani Dolomitów Brenta (Dolomiti di Brenta).  Szybko mijamy rondo, które pełni role pętli autobusowej i wchodzimy szeroką utwardzoną drogą w las, który jest prawdziwa ozdobą doliny Val delle Seghe. Droga wiedzie systematycznie pod górę doprowadzając nas do miejsca, które zobaczone po raz pierwszy nie da się już zapomnieć. Przed nami same „cimy” nad którymi góruje najwyższa Cima Brenta 3151 m n.p.m.  

Nogi nam się uginały z wrażenia. Na szczęście bardzo blisko tego miejsca znajduje się pierwsze na naszej trasie schronisko. Jak na włoskie standardy Rifugio Croz dell’Altissimo jest dość kameralne. Wnętrze obfituje w pamiątki wspinaczkowe. Nic w tym dziwnego. Zespołów wiążące się linami w okolicznych ścianach tutaj nie brakuje. Uderzająca jest czystość tego miejsca. Wokół nie znajdziemy niczego co mogłoby przypominać śmieci a toalety mogłyby startować w konkursie najlepiej zadbanych wśród hoteli o najwyższym standardzie. Całość dopełnia widok z panoramą nie gorszą niż ta, którą bywalcy Tatr kojarzą z naszego matecznika, czyli moreny nad Morskim Okiem.

Niestety dzień jest krótki i nie było czasu na ucztowanie i delektowanie się widokiem. Małe piwko z nalewaka, zapłata kartą i w drogę ku następnemu schronisku. Ale co to za droga! Po minięciu dna doliny przechodzimy na jej drugą stronę i cofamy się w kierunku południowym. Przechodzimy mostek nad kolejnym potokiem oraz krótkie odcinki łańcuchów zabezpieczających fragment osuwającego się zbocza. Dziw bierze, że nikt nie pomyślał o szafkach wyposażonych w kołnierze zabezpieczające szyję turysty, który ujęty widokami stale obraca głowę we wszystkich kierunkach.

Trzeba przestać się oglądać za siebie i przyspieszyć kroku. Mijamy kolejne schronisko Rifugio Selvata i rozbite wkoło niego namioty. Brać wspinaczkowa wszędzie wygląda podobnie. Wyżyłowane do granic ciała z oryginalnymi czuprynami, pichcąca w swoich menażkach, potrawy za które my nie dalibyśmy się pokroić. Ani dosłownie ani w przenośni. Nasza czujność wzrosła, bo wiadomo, że w okolicznych skałach będziemy słyszeć nawoływania zespołów. Język wspinaczkowy nie przypomina tego wygłaszanego ze scen teatralnych, co uznajemy za cenne zwłaszcza, że w tym regionie słychać różne języki i w każdym z nich wulgaryści znaleźliby masę inspiracji. To jest jedyne miejsce, gdzie akceptujemy publiczne wygłaszanie tyrad dojmująco przekazujących co myśli jeden o drugim. Szerzej tłumaczyć chyba tego nie trzeba, chyba że ktoś koniecznie chce, to niech z tym pójdzie do kogoś, kto wspina się bez asekuracji.


Ruszając ze schroniska już wiedzieliśmy, że pogoda która towarzyszyła nam od rana, nie utrzyma się do końca wycieczki. Ponieważ było to zgodne z prognozami a my byliśmy na taką zmianę przygotowani, ruszyliśmy dalej. Zgodnie z przewidywaniami przez jakiś czas towarzyszyły nam głosy dobiegające ze ścian. W wypatrywaniu postaci w kaskach wspinaczkowych mamy pewne doświadczenie i rzeczywiście kilka zespołów udało nam się odnaleźć w pionowych ścianach. Nasłuchując pokrzykiwań dotarliśmy trasą nr 319 do progu doliny. Wraz z nim skończył się las i przed naszymi oczami ukazał się krajobraz typowy dla Dolomitów.

Dopiero teraz dostrzegliśmy cel naszej wycieczki czyli schronisko położone u stóp Cima Brenta Bassa – Rifugio Tommaso Pedrotti. Czas był zgodny z określonym wcześniej planem, nogi też miały się dobrze, nic więc nie stało na przeszkodzie, aby dobrać się do ścieżek wijących się powyżej. Jedyne co nas niepokoiło, to odgłosy silników śmigłowca, które wracały z pewną regularnością. Znamy zadania Sokoła TOPR, wiec skojarzenia narzucały się same. Pewnie trwa jakieś szkolenie. Z myślą, aby ratownicy nie potraktowali nas jako pozorantów, wyprostowaliśmy zgarbione już nieco plecy i postanowiliśmy się przyjrzeć ich zajęciom. Ścieżką wiłą się wapiennymi skałami, wśród których coraz mniej było roślinności. Podążaliśmy w kierunku przełęczy na której widzieliśmy kilka budynków.

Dotarliśmy na przełącz i zrewidowaliśmy nasze przypuszczenia. Nie było żadnego szkolenia ratowników. Nadlatujący co jakiś czas śmigłowiec dostarczał zaopatrzenie dla ekipy remontującej schronisko. W dodatku tuż obok budynku znajdowało się pełnoprawne, oznaczone lądowisko. Mogliśmy ponownie się zgarbić i przestać udawać pełnych sił nastolatków. Tym bardziej, że remontowane schronisko nie zachęcało do odwiedzin. Mimo wszystko postanowiliśmy odnaleźć tymczasowe wejście i skorzystać z zapewne rozbudowanego menu. Szczególnie dań ciepłych i napojów. Ta akurat… Były dania. Nawet ciepłe. Były napoje. Nawet z nalewaka. Czego nie było? Gotówki. Bez wskazywania winnych napiszemy, że zapomnieliśmy portfela z gotówką a na pytanie o terminal zobaczyliśmy taką minę, że natychmiast wyciągnęliśmy kijki i ruszyliśmy w dół.

Musieliśmy wrócić tą samą drogą. Można było wybrać inny wariant, ale groziło to znacznym przekroczeniem czasu i schodzeniem za pomocą czołówek w nieznanym zupełnie terenie (włoskie szlaki nie są tak gęsto oznakowane jak te w Polsce), a po zejściu na dół, czekałaby na nas dużo dłuższa droga do zaparkowanego w Molveno auta. Zresztą teren jest tak ciekawy, że możemy go przejść bez znudzenia jeszcze kilka razy. Iście księżycowy krajobraz na samej górze, piękne trawy poniżej i oddychający czystością alpejski las na dnie doliny. Do tego kozice spotykane po drodze, kawa w czynnym jeszcze schronisku, które rano odwiedziliśmy jako pierwsze i droga do samochodu przy świetle czołówek dopełniły nasz dzień w Parco Naturale Adamello Brenta. Do Pensjonatu Casa il Tramonto w Piano dotarliśmy około 22:30.

Tego dnia nie da się zapomnieć. Cały dzień marszu w górę i w dół w otoczeniu przepysznych widoków i bez towarzyszących nam na szlaku tłumów znanych z naszych ukochanych Tatr. Do tego perspektywa kolejnych kilkunastu wycieczek w tym samy rejonie. Dojazdy do początku szlaków dostępne od 30 min do 1h jazdy samochodem z Piano, czyli tyle samo, ile zajmuje przejazd np. z Jurgowa do słowackich szlaków w Wysokie i Zachodnie Tatry. To nasz sposób na przeczekanie tej gigantycznej fali mniej lub bardziej przypadkowych turystów w górach, które są o wiele bliżej naszego miejsca zamieszkania. Zamiast Tatr, Sudetów i Bieszczadów wybieramy mniej niż 2 razy dalej leżące od nas – Alpy.

Media